Aktualności arrow Galeria arrow Rejs rzeczny Wisła 2009, czyli szalony pomysł Truskawy

Rejs rzeczny Wisła 2009, czyli szalony pomysł Truskawy Utwórz PDF Drukuj Wyślij znajomemu
Redaktor: Jurajski   
01.12.2009.

Nie wiadomo skąd pojawił się w głowie Truskawy ten szalony pomysł. Próbował kilkakrotnie określić termin i trasę, aż wreszcie udało się.
Rozpoczęliśmy przygotowania, Truskawa na swoje barki wziął organizację sprzętu i całą logistykę, po mojej stronie zostało zakupienie map i posadzenie swojej skromnej osoby na jego jednostce.

Początkowo mieliśmy wyruszyć spod stóp Wawelu, by w myśl zasady „Po pierwsze medialni” - faktycznie było medialnie, jednakże, kapitan Truskawa, po wnikliwej analizie atlasu samochodowego, stwierdził iż ta wersja planu upada ze względu na niezliczoną ilość śluz i przeszkód wodnych, które uniemożliwią nam swobodny rejs donikąd.
Po godzinnej jeździe samochodem ulicami Krakowa dotarliśmy na miejsce startu. Zatrzymaliśmy się w jakiejś zapomnianej przystani pośród tataraków, gdzie bez błysku fleszy i kamer rozpoczęliśmy przygotowania do naszego rejsu rzecznego.
Pakowanie 2 i pół metrowej jednostki poszło dość sprawnie i trwało krótko. Niebawem cała nasza trójka tj. Truskawa, piszący te słowa Juras i nasz kompan królik Bugs rozsiadła się wygodnie w pontonie.
Każdy z nas miał swoje miejsce, Truskawa, jako dowodzący wyprawą zajął miejsce przy maszynach, a ja wspólnie z Bugsem w salonie na dziobie. O godzinie 20:37, oddaliśmy cumy i ruszyliśmy z Krakowa, kierując się na Sandomierz, gdzie według naszego planu miał nas przywitać Łachu z Chrupką, dziećmi i kwiatami.

Rejs układał się po myśli kapitana Truskawy, silnik pracował miarowo, po jednej stronie brzeg, po drugiej stronie brzeg, a jednostajny nurt Wisły zapowiadał spokojną żeglugę.
Jednak to co dobre, dość szybko się kończy, w naszym przypadku skończyło się po około 20 minutach, kiedy przed naszymi oczyma ukazała się śluza o nazwie „Przegroda”. Śluza, której miało nie być. Po szybkiej i wnikliwej analizie atlasu samochodowego i moich map, okazało się że faktycznie śluzy w atlasie nie ma, na mapach jest i w rzeczywistości stoi przed nami.
Pełni zapału na czekające na śluzowanie, zacumowaliśmy przy brzegu i zastawiając Bugsa w pontonie, sami ruszyliśmy na negocjacje w sprawie dalszej kontynuacji rejsu.
Niestety, śluzowy okazał się nieprzejednany i nie zadziałał na niego czar Truskawy. Usłyszeliśmy twarde NIE, bo po pierwsze zaraz będzie ciemno, po drugie zaraz będzie mecz siatkówki.
Cóż, pozostało nam czekać do rana przed śluzą lub przenieść cały nasz majdan na drugą stronę śluzy. Wybraliśmy wariant drugi, który kosztował nas jakieś 2 godziny pracy. Obóz rozbiliśmy w jakichś ciaciarachach, udało nam się skonstruować ognisko i po długich morskich opowieściach poszliśmy spać z nadzieją na dalsze kontynuowanie rejsu.
Rankiem, gdzieś koło 05.00 okazało się że musimy znieść ponton z dość wysokiej skarpy, więc zamiast nosić zjechaliśmy z nim po skarpie wprost do wody.
Koło 07.00 znowu na wodzie, i ponownie niespodzianka, nasz trzeci załogant - Królik Bugs zdezerterował, nie wytrzymując trudów eskapady.

Niezrażeni płynęliśmy dalej, mijała godzina za godziną, a wokół nas pustka, brzegi niezachęcające do cumowania.
Postanowiliśmy zjeść obiad, Truskawa odpalił swoją maszynkę gazową, jak się później okazało był to nasz ostatni ciepły posiłek, gdyż wcześniej przez tydzień korzystał z niej w Chorwacji i po prostu zabrakło gazu.
Z pełnymi brzuchami, ruszyliśmy dalej mijając kilka nieczynnych barek, pląsające w Wiśle bydło, jedną motorówkę i kolesia na skuterze.
Nagle pojawił się kolejny problem, na tyle istotny, że pod znakiem zapytania stawił możliwość osiągnięcia Sandomierza, zaczęło brakować paliwa. Szybki telefon do Tora, który w tym czasie bawił z Krówką, Arkadiem i Drozdim w Krakowie i po kilku godzinach jesteśmy zatankowani pod mostem w Górkach.
Żegnamy się i ruszamy dalej, by pod koniec dnia, mocno zmęczeni, zakończyć żeglugę w bliżej nieokreślonym miejscu.

Podsumowując, co prawda nie udało Nam się dopłynąć do Sandomierza, ale łącznie przepłynęliśmy około 115 km.
Sama żegluga po Wiśle, przynajmniej na odcinku od Krakowa, jest strasznie nudna, a woda przerażająco brudna. Brzegi mało przyjazne do biwakowania - niedostępne krzaczory lub wysokie klify. Brak jakiejkolwiek infrastruktury, kompletnie nic - trzeba liczyć na siebie, ewentualnie znajomych i na naładowany telefon. Być może to był powód, dlaczego Nasz trzeci załogant dał nogę.
Wisła wygląda tak, jakby została opuszczona przez ludzi i Boga.
Na przyszłość należałoby zaczynać żeglugę z miejsca położonego bardziej na północ od Krakowa. Koniecznie należy zabrać ze sobą gumiaki, dodatkowy nabój do kuchenki, aktualne mapy, parasol chroniący przed słońcem.
 

 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »